W powietrzu czuć było zapach kończącego się lata. Słońce chyliło się ku zachodowi, zaś wiatr przybywający od strony jeziora zapowiadał chłodny wieczór. W ogrodzie panowała cisza, co jakiś czas przerywana lekkim skrzypieniem huśtawki, na której siedziała para ludzi, pogrążonych w kontemplacji piękna tego wyjątkowego sierpniowego popołudnia. Zarówno otaczająca ich przyroda, jak i podniosłość chwili mogłyby wskazywać, że ludzie ci to para zakochanych dzieciaków, albo raczej małżeństwo z wieloletnim stażem, przeżywające swój drugi miodowy miesiąc. Prawda jednak była zupełnie inna. Na huśtawce siedziała dwójka zupełnie obcych sobie osób. Osób, które poznały się zaledwie kilka dni wcześniej, gdy dziewczyna wprowadziła się do wynajmowanego przez mężczyznę pokoju. Na oko mogła mieć jakieś 24, może 25 lat. Do Stanów przyjechała kilka miesięcy temu. Lubiła miasto, w którym przyszło jej mieszkać. Z ufnością spoglądała we swoją przyszłość, starała się być dobrym człowiekiem i z powadzeniem jej to wychodziło.
On – łagodny jak baranek, serdeczny i ciepły jak lipcowe słońce. Pod względem wieku mógł być jej ojcem a nawet dziadkiem. Biorąc pod uwagę bagaż życiowy – mógł być jej przyjacielem. W Chicago mieszkał od około 27 lat i szczerze nienawidził tego miejsca. Za to potrafił znakomicie mówić w języku polskim.
Spotkali się pewnego letniego poranka, przy drzwiach jednego z chicagowskich domów. On był właścicielem posesji, ona wynajmowała pokój na piętrze. Od tej pory dzielili dom, później zaczęli dzielić się skrzypiącą ogrodową huśtawką, aż w końcu przyszło im podzielić się swymi poglądami, które czasami łączyły się we wspólne zdanie, by po chwali rozejść się w kierunku przeciwnych biegunów. Obserwując zachód słońca; on mówił, że dzień umiera, by mogła narodzić się noc. Ona twierdziła, że dzień umiera, by jutro mógł narodzić się kolejny – jeszcze piękniejszy od poprzedniego. Gdy jemu wiatr wiał w oczy, ona odczuwała jedynie orzeźwiającą bryzę na swoich policzkach. On od niemal trzydziestu lat nienawidził ziemi Waszyngtona, ona natomiast pokochała ją w bardzo krótkim czasie. Mówił, że Stany Zjednoczone to dobre miejsce na urlop. Ona twierdziła, że to nie Ameryka zmienia ludzie, tylko ludzie zmieniają się w Ameryce. Winą za zdrady, za rozbite małżeństwa, za zniszczone ręce i nieprzespane noce – obarczał ląd odkryty przez Kolumba. Ona twierdziła, że za te wszystkie nieszczęścia odpowiedzialni są tylko ludzie, a nie kraj, w którym przyszło im żyć. On uważał, że to dobrobyt uderzył im do głowy i pieniądz zastąpił uczucia. Według niej to ludzie poczuli rządzę pieniądza i w miejsce uczuć umieścili dobrobyt.
On wyjechał z Polski, bo bał się prześladowań politycznych, Ona opuściła ojczyznę, by uciec przed życiową bezradnością, którą gwarantował jej brak pracy i perspektyw na jakikolwiek rozwój. On wspominał Polskę jako kraj z pustymi półkami sklepowymi i materacem wypchanym zagranicznymi dewizami i tzw. glanc szmytą. Ona nie pamiętała czasów PRL-u, jedynie epokę Trzeciej RP, w której na rynku królowały najróżniejsze towary, a kieszenie świeciły pustkami, chyba, że znalazł się w nich przypadkowo jakiś świstek papieru, będący ogłoszeniem o pracy, wyrwanym w pośpiechu z codziennej gazety. On tęsknił za krajem, ona za rodziną, którą w nim zostawiła. On nazywał siebie patriotą, ona znała to słowo głównie z podręczników od historii. Nie czuła ogromnej więzi z krajem, w którym każdy dzień był dla niej walką o przetrwanie.
On wspominał polskie góry i lasy, zielone polany i szum górskiego strumyka, hucznie wyprawiane imieniny w gronie przyjaciół, pracownicze wyjazdy na grzyby i czterotygodniowe wczasy nad Bałtykiem. Ona w pamięci miała obraz rodziców, kłócących się o to, że nie ma pieniędzy na czynsz, na porządny obiad czy ciepłe buty na zimę. Przed oczami miała widok chorego brata, który nie dostał lekarstwa, bo nie było na nie pieniędzy.
On nienawidził Ameryki, bo według niego był to kraj, który niszczył ludzi, zamieniał ich w zwierzęta. Kochał natomiast Polskę, bo kojarzyła mu się ze wszystkim co radosne – z polską elektroniką, z zabawami do białego rana i igraszkami z dziewczyną w stogu siana. Dziwił się, że ona zupełnie nie podziela jego zdania. Zarzucał jej, że się sprzedała Ameryce, bo kocha kraj, który nie jest jej ojczyzną.
W powietrzu czuć było zapach kończącego się lata. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wiatr przybywający od strony jeziora zapowiadał chłodny wieczór. W ogrodzie panowała cisza. Dziewczyna spojrzała na mężczyznę, który siedział obok niej na skrzypiącej huśtawce i powoli powiedziała: – Chcesz abym podzielała twoje zdanie, lecz gdybym zaczęła myśleć twoimi kategoriami musiałabym powiedzieć, że nienawidzę Polski.
– Jak to? – zapytał zupełnie zaskoczony.
– Pytasz, jak to? Mówisz, że nie lubisz Ameryki, bo jest krajem, który niszczy ludzi i zamienia ich w zwierzęta. Gdybym myślała według twojego schematu, musiałabym powiedzieć, że Polska niszczy ludzi, bo rozbiła małżeństwo moich rodziców, których zgnębił niedostatek; uczyniła zwierzętami moich przyjaciół, którzy nie mając pracy, każdego dnia walczą o przetrwanie, zamieniając się w dzikie bestie; zabiła mojego brata, który umarł, bo nie było pieniędzy, by leczyć jego skomplikowaną chorobę.
Zeszła z huśtawki, stanęła naprzeciwko mężczyzny, spojrzała w jego oczy i cicho, ale dobitnie wyszeptała: – I nie mów mi, że nie jestem patriotką, bo kiedy ty smażyłeś się na Hawajach, ja przyglądałam się twarzom nieszczęśliwych ludzi, którzy z głodu, smutku i bezradności, krzyczeli: 'przeklęty kraj’, jednocześnie całując polską ziemię. Nie mów, że nie jestem patriotką, bo kiedy ty będziesz, siedząc na tej huśtawce, oglądał wrześniowy zachód słońca, ja będę już z powrotem tam, gdzie ciebie nie było od lat dwudziestu kilku. – Powiem ci jeszcze coś: patriotyzmu nie mierzy się słowami, bo nie ta matka prawdziwa, która mówi, że kocha, ale ta, która nie mówi a kocha.
Nic nie odpowiedział. W ogrodzie zapanowała cisza, co jakiś czas przerywana lekkim skrzypieniem huśtawki.